*Rozdział 2*
Przeddzień wymarszu Zielarz Kel'eth stał pod gospodą patrząć w gwiazdy i popalając skręta z bagiennego ziela, które otrzymał od Jarla Aidana. Myśli galopowały mu w głowie wywołując nieznośną migrene, zaś wątpliwości i strach skutecznie tłumione były przez ten cudowny, bagienny tytoń. Kel'eth mimo bólu głowy czuł sie w pewien sposób zrelaksowany i odprężony... Wiedział że czas by się wycofać juz dawno minał i rankiem po drugim pianiu koguta pod bankiem czekać bedzie na niego grupa najemników.
Słońce zaczęło świtać nad horyzontem, zaś Yew budziło sie do życia. Wedle oczekiwań pod bankiem zaczeli gromadzić się wszelkiej maści najemnicy... Począwszy od Bandy Najemnej - Łuk, po maruderów, a nawet na osobie samego Jarla Aidana Namb'dola i Członka jego Straży Xargosa Van'Ro. Zważywszy na okoliczności i prowadzone dochodzenie ich obecność była niepokojąca ale widocznie chcieli miec wszystko na oku. Kel'eth patrzył na zebranych i zastanawiał się w duchu co u licha tu robi... Nie jest wszak wojownikiem. Jak się w to wszystko wplątał, czy raczej jak ten stary przebiegły czarodziej go w to wplątał? Żarty się skończyły, może stracić życie dla sprawy która nawet nie jest jego sprawą. Tkwił już jednak w tym tak głęboko że nie mógł sie wycofać, nie dopóki Czarodziej nie wypełni obietnicy i nie użyje swych mocy by odnaleść jego bliskich. Nie było już odwrotu, pozostało tylko przeć do przodu i wypełnić swoją część misji.
Młody Adept dał sygnał do wymarszu po czym cała drużyna udała się w droge ku Jhelom. Dzięki usługom przewozników, oraz rozrzuconym po krainie Ksieżycowym Bramom grupa śmiałków przed południem wyłoniła sie z portalu na Valstoriańskich Wyspach, tuż obok ruin miasta Jhelom - wzniesionego niegdyś ku czci boga Valstora. Grupa Najemników udała się do otoczonego palisadą obozu Bractwa Wilczych Płaszczy by nastepnie rozmówić się z Dowodcą. Rozkazy były jasne - Grupa miała rozpocząć skoordynowane ataki, wraz z Grupą Zbrojnych z Bractwa, powoli, przyczółek po przyczółku przejmować miasto. Po ostrzymaniu mapy z dokladnie zaznaczonymi celami ataków nastapił wymarsz i rozpoczęła sie bitwa.
Brama głowna Jhelom broniona była przez liczne, lecz niezdyscyplinowane siły Orków. Napływali falami wydając z siebie bitewne okrzyki i szarżując bezmyślnie próbując zmiażdzyc drużyne najemników samą swą liczebnościa. Na murach miasta zas Orkowi Łucznicy wypuszczali strzałe za strzała, niemalże na oślep nie ważąc czy trafiają wroga czy swoich. Starcie pod Bramą było krwawe, lecz dzieki determinacji została ona odbita i otwarła droge do miasta.
Metr po metrze, grupa śmiałków posówała sie naprzód, kierując w strone jednego z portów, po drodze oczyszczając pomniejsze zabudowania. Po przybyciu do portu predko rozprawili się z mało licznymi siłami Zielonoskórych, co jednak przedwczesnie było powodem do radości gdyż siły Orków odcieły drużyne i zapedziły w pułapke nacierając na molo. Ranni i zmęczeni z trudem odpierali kolejna fale dzikiej hordy, jednak gdy niektórych członków grupy nadzieja poczęła już opuszczać od Północy nadeszły posiłki ze strony Wilczych Płaszczy i z ich pomocą, lub raczej dzieki ich pomocy jak również zachowanie zimnej krwi u Jarla Aidana udało się odbić i zabezpieczyć port.
Po wygranej potyczce w porcie śmiałkowie natchnieni zwyciestwem bez wiekszych trudności wyrywali kolejne kawałki miasta z Orkowego uścisku. Zrujnowaną karczme gdzie odór szczyn i rozpłatane ciała zielonoskórych drażniły nozdrza i wywoływały odróchy wymiotne...
Kel'eth otepiały walką i krążącą w żyłach adrenalina zdziwiony był iż nadal żyje, drzącą z emocji dłonią korzystając z chwili zapalił kolejną porcje bagiennego ziela by uspokoić trzęsace sie dłonie nim ktoś zauważy. Ta chwila ciszy zdawała sie tak błoga gdy jedynym odgłosem był cieżki miarowy oddech... Jednak nie trwalo to długo. Krzyki, szczęk oręża i bojowe zawołania z zewnatrz sprawiły że niedopalony skęt wypadł Adeptowi z ust gasnąc momentalnie po zetknieciu z mokną od krwi podłogą zrujnowanej karczmy. Mężczyzna wybiedł na zewnatrz trzymając w reku lage, tak szybko jak wybiegł jednak tak stanął jak wryty widząc potężnie zbudowanego Giganta, który wraz z Orkami walczył przeciw najemnej bandzie z Yew. Krzątanina ciał, okryki i krew... Wszedzie pełno krwi. Czuło się jej metaliczny posmak na ustach, czuło się ją w powietrzu. Potężne ciosy giganta od razu zrzucały jezdzców z siodeł i tylko grube pancerze uchroniły ich przed śmiercią.
Gigant choc wielki i potężny za sprawą magii jednego z członków drużyny zatoczył się zdezorientowany, ta chwila wystarczyła łucznikom by posłać w wielki, niemal nieruchomy cel grad strzał. Kolos padł na kolana, jęknał z bólu, próbując odgonić atakujących niczym chmare natrętnych owadów. Ta bezsilność rannej ofiary, wielkiej i nieporadnej wywołała popłoch w szeregach Orków u Najemników zaś rządze krwi podobną do zwierzecej. Rozległ się krzyk "Badb Catha!" po czym ciosy miecza, buław, włóczni czy nawet kostura opadały rytmicznie na konającego Giganta, który w koncu przestał się bronić a wkrótce i ruszać.
Morale Orków się złamało, ostatnia linia obrony upadła przed dawnym Jhelomskim bankiem. Zmęczeni walka najemnicy udali sie następnie do podziemi na Orkową Arene - tam zaś wycinając sobie drogi przez ostatnich stawiajacych opor natrafili na zamknieta skrzynie. Adept wkroczył tam jako jeden z ostatnich widząc wyteżone próby jej otwarcia. Zapobiegł temu jednak, biorąc odpowiedzialność za nią na swe wątłe barki i wypełniając cele swej misji. Po opuszczeniu areny siły Najemników i Bractwa połączyły się, wybijajac ostatnich Orków którym nie udało sie zbiec. Po przybyciu do drugiego portu z którego Wilcze Płaszcze koordynowały swe ataki Kel'eth zwrócił skrzynie Dowodcy, reszta grupy zaś zgłosiła wypełnienie zadania.
Po otrzymaniu złota za odbicie miasta wszyscy powoli zaczeli sie rozchodzić, zadowoleni z bitwy i wypchanej od złota sakiewki. Wszyscy gratulowali sobie i powoli ruszali w strone otwartych portali do Yew, jedynie Adepta Czarodzieja, który w głebi ducha wiedział że to nie koniec a jeno początek jego problemów wyglądał jakby ciężar zmartwień i odpowiedzialności przygniatał go niczym skorzana torba wypchana po brzegi korzeniem mandragory...