Chaośnicy zadziałali w typowy dla nich sposób. Świadomi, iż oddziały zwolenników Korony zmiażdżą ich niczym robaki, wykorzystali nieuwagę i nieobecność swych wrogów, aby pojmać bezbronnych robotników. Pomimo tego Order utracił wielu dobrych budowlańców i inżynierów. Nie mogą pozwolić, aby taka sytuacja się powtórzyła. Straż w Cove po wielu latach pokoju w tej małej osadzie nie nadaję się już do walki, a jedynie ścigania drobnych złodziejaszków. Wysłannicy Korony zdecydowali. Pora sprowadzić do miasta najznamienitszą straż w całej Sosarii.
Smiałkowie z Orderu zebrali się pod bankiem osady Cove. Podczas gdy Generał Wojsk Brytanii – Telzisir Lind był na ważnej misji dyplomatycznej, dowództwo objął jego młodszy brat Dernhelm. Wojownicy zapełnili juki żywnością, opatrunkami i ubraniami, a następnie uwiązali je do zwierząt.
Ruszyli w stronę stolicy. Korowód prowadził Nimrod Dragonus, najznamienitszy w wypatrywaniu wrogów. Zaraz za nim podążała dwójka Inkwizytorów – Altharis i Dernhelm Lind. Dalej szedł niedawno wyswobodzony z opętania Asekas Bel’em wraz z Dianą Dragonus. Końca korowodu pilnował potężny, a jak wielu twierdzi najpotężniejszy mag – Droghey Gloow. Szli bez większych problemów, pogoda była sprzyjająca, a trakt dobrze ubity. W końcu jednak napotkali przeszkodę – bagna nieopodal Cove. Przemierzenie ich zajęło sporo czasu. Szczególne problemy miały zwierzęta juczne, które obarczone sporym ciężarem grzęzły w bagnach. Na pomoc przyszedł jednak wspaniały Droghey, który posiada również wiedzę o magii szamańskiej – wspomógł nią zwierzęta.
Dalsza trasa przebiegała bez komplikacji. Ciągle towarzyszący im śpiew ptaków sygnalizował, że w lasach nie ma niebezpieczeństwa. Gdy mury stolicy zaczęły powoli wyłaniać się na horyzoncie, nagle ptasie ćwierkanie ucichło. Wszyscy śmiałkowie dobyli swą broń, aby po chwili wysypała się na nich zgraja bandytów. Głupcy nie spodziewali się na kogo napadają, popełnili błąd – ostatni w ich życiu. Wyszkoleni wysłannicy Korony przedarli się przez grupę bandytów w ciągu kilku chwil, po czym ruszyli dalej – ich cel był już blisko.
Wreszcie śmiałkowie dotarli do stolicy. Dało się usłyszeć nie jedno westchnięcie przywołane nostalgią. Weszli do miasta przez wrota obok siedziby Inkwizycji. Zaraz po przejściu przez bramę, rzuciła się na nich grupa śnieżnych i lodowych bestii. Po krótkiej walce grupa skierowała się ku Zamkowi Królewskiemu.
Dwóch mężczyzn pchnęło z trudem ogromną stalową bramę, za którą znajdowała się główna sala Zamku. Po chwili usłyszeli świst dobywanych mieczy. Rycerze Przymierza Światłości w mgnieniu oka stali już w zwartym szyku naprzeciw śmiałków. Gdy jednak zobaczyli znajome twarze, nerwowa atmosfera minęła.
- Przybywamy do was z zapasami żywności i dobrą nowiną. Jam jest Dernhelm Lind. – rzekł mężczyzna w czarnym płaszczu.
- Witajcie, Dernhelmie. – odrzekł jeden z rycerzy skłaniając się, jak wymaga etykieta wojskowa.
- Mamy dla was jedzenie, gdyż już dość długo chronicie się w Zamku. Ale mamy dla was coś jeszcze ważniejszego. Zdecydowaliśmy się na wsparcie władz małej osady znanej jako Cove. Wsparliśmy ją finansowo i zatrudniliśmy robotników. Niestety jednak ich straż nadaję się najwyżej do ochrony biesiad i wesel. Oddziały chaosy nękają naszych robotników. Chodźcie razem z nami strzec miasta, które będzie przystanią Korony, dopóki nie opracujemy planów odbicia stolicy. – po dłuższej przemowie Dernhelm wziął głębszy wdech.
- Cieszy nas ta nowina. Musimy jednak z resztą rycerzy przedyskutować opuszczenie stolicy. Pomimo iż stacjonujemy jedynie w Zamku, nadal chronimy jej i Króla. Pozostawienie tego wszystkiego to nie jest łatwy krok. – odrzekł rycerz który powitał przybyszów.
- Dobrze. Przemyślcie to zatem. Jednak pamiętajcie, że wieczne siedzenie w Zamku, podczas gdy stolica jest opustoszała i pełna plugastwa, nie pomoże jej odbić. Żywność, która wam przywieźliśmy powinna starczyć jednak na jakiś czas. Przybędziemy tu za jakiś czas, aby poznać waszą decyzję. Teraz jeśli pozwolicie, udamy się na górę, aby ustalić dalsze plany. – powiedział Dernhelm.
Grupa wysłanników zasiadła przy stole i dała pochłonąć się jadłu i rozmowom. Postanowili, że przed opuszczeniem stolicy, udadzą się do świątyni Ahn'bysa, aby się pomodlić za nadchodzącą misję. Spędzili jakąś godzinę przy stołach. Po tym czasie jednak dość było im konsumowania zapasów Przymierza. Poszli ku wielkim wrotom i pożegnali się z rycerzami, dając im tydzień do namysłu.
Przemierzali powoli ulice opustoszałego miasta, wycinając zgraje lodowych stworów. Wreszcie dotarli przed świątynię. Prowadził do niej długi kamienny most, wyłożony kamieniami pełnymi zdobień. Wkroczyli powoli do świątyni składając broń przy wejściu. Już po chwili spędzonej wewnątrz, każdy z nich poczuł dziwną aurę, przeczucie, mówiące aby udać się do świątynnych podziemi. Gdy tam dotarli, pomieszczenie było całkowicie oświetlone, pomimo braku świec i okien. Rozejrzeli się dookoła, i zobaczyli stojącą pod ścianą postać w niebieskiej szacie. Biła od niej silna aura, przeczucie mówiło im, że to On. Methestel. Bóg zesłał przed ich oblicze swego Awatara.
Postać przyglądała się im w stoickim spokoju i ciszy. Każdy z śmiałków oddał pokłon w jej stronę. Złożyli do niej swe modły. Po ostatniej modlitwie, sylwetka zaczęła powoli się rozmywać, aby ostatecznie zniknąć w rozbłysku światła, zabierając je ze sobą i pozostawiając podziemia w mroku. Wysłannicy opuścili pomieszczenie w ciszy.
Udali się w stronę portu. Pomimo tego iż poprzednia zasadzka nie była groźna, to jednak dali się podejść. W lasach oblegających stolicę łatwo wpaść w pułapkę. Postanowili udać się do portu, gdzie -jak donieśli jakiś czas temu zwiadowcy – nadal stoi galera Korony, w całkiem dobry stanie. Ruszyli zatem przedzierając się przez kolejne hordy plugastwa.
W porcie rozległ się charakterystyczny dźwięk podków bijących o deski pomostu – muzyka której ten rejon dawno nie słyszał. Tak jak donieśli zwiadowcy – przy kei stał zacumowany statek. Wszyscy weszli ostrożnie na okręt, a następnie odcięli grube liny cumownicze. Wiatr się zerwał, a okręt sterowany przez Drogheya, który jak się okazało jest równie dobrym kapitanem jak magiem, ruszył na pełne morze.
Po długim rejsie okraszonym licznymi wymiotami z powodu choroby morskiej części grupy, wreszcie ujrzeli na horyzoncie strażnicę Cove.
Wreszcie zeszli na ląd, część z nich na chwiejących się nogach. Ponownie byli w Cove, pełni nadziei odnośnie planów na przyszłość.